Nasza wyprawa do Norwegii – z Sandefjord do Trondheim, Snillfjord i na Hitra.
Zaczęło się na lotnisku w Sandefiord, ponad 100 km od Oslo. Tam bowiem przylecieliśmy z Katowic. Nasza podróż była zaplanowana na niecałe 4 dni. W Sandefiord wylądowaliśmy po 12 w południe. Od razu poszliśmy po kluczyki do zarezerwowanego przez internet samochodu z wypożyczalni przy lotnisku. Zamierzaliśmy dotrzeć w okolice Trondheim, czyli dość daleko na północ, licząc od miejsca z którego wyruszaliśmy.
Wyznaczyliśmy trasę na optymalną, i taką, która omija płatne drogi. Byliśmy przygotowani na to, że w razie konieczności śpimy w samochodzie, a w miarę możliwości jeden lub dwa noclegi, może w jakimś niedrogim miejscu. Na hotele nie liczyliśmy, zarówno ze względu na cenę, jak i na ideę naszej podróży – im bardziej dziko, tym lepiej. Chociaż przez cały czas jechaliśmy w ciepłym samochodzie, nasza droga była niesamowita – jeszcze nigdy wcześniej nie widzieliśmy na żywo pięknej norweskiej przyrody. Znaliśmy ją jedynie ze zdjęć i opisów. Tymczasem to, co rysowało się przed naszymi oczyma, było niekończąca się skandynawska bajką. Nie dosyć, że piękne góry, to jeszcze woda niemal wszechobecna. Kiedy zaś byliśmy daleko od fiordu Oslo, pojawiały się kolejne błyszczące tafle, aż w końcu, po przejechaniu przez wyższe partie gór, znów pojawiły się fiordy, im bardziej zbliżaliśmy się do zachodniego brzegu Norwegii – tym więcej było wody. Ale po kolei: na początku było Oslo – i jeszcze przed nim piękny fiord. Na brzegu cumowało mnóstwo statków, stateczków, łodzi. Wykręcałam tylko głowę do tyłu, aby wszystko dobrze zobaczyć.
Kiedy przejeżdżaliśmy przez Oslo, było jeszcze jasno. Kilka osób mówiło nam, ze Oslo to małe miasteczko. Nie wiem, z czym je porównywali, z Krakowem, z Warszawą czy może z Londynem lub Paryżem. Przygotowana na to, ze Oslo to małe miasteczko, zdziwiłam się, bo jakoś nie chciało się skończyć. Jednak z ta różnicą, że przez Oslo się jechało – nie stało w korkach. Co prawda, było to piątkowe popołudnie, mniej więcej godzina 15-sta, i widać było ewidentnie wyjazdy Norwegów z miasta – to jednak, o dziwo, dało się jechać! W Krakowie nie moglibyśmy przepchnąć się w tym czasie nie tylko przez Aleje, ale i wszelkie drogi wyjazdowe byłyby zapchane, nie mówiąc już o trąbieniu, wyprzedzaniu na trzeciego i czwartego.
W Norwegii ludzie po prostu jadą. Każdy swoim pasem, bez specjalnego wyprzedzania się i wpychania w kółko z lewego na prawy i na odwrót. Już w Oslo zaskoczył nas pierwszy tunel, a już najbardziej zdziwił nas tunel pod fiordem prowadzący na wyspę Hitra, ale to tym później, bo od tego momentu dzieli nas jeszcze cały dzień drogi. Nie czytaliśmy nigdzie o tym, że w Norwegii jest aż tyle tuneli. Kolejna „przydrożna” sprawa, to łosie, a właściwie ich brak. Nie spotkaliśmy żadnego łosia, poza tymi na znakach drogowych. Tych było mnóstwo, na każdej drodze, z wyjątkiem wyspy Hitra, gdzie łosia zastąpił jeleń, z zupełnie uzasadnionych powodów (jak potem wyczytaliśmy, na Hitra jest największe w Europie skupisko jeleni). Na razie jednak jesteśmy za Oslo – miastem dużym i niedużym zarazem. Dużym, jak na moje nastawienie się na :małość: tego miasta, a małym, jak na to, że jednak dało się przez nie przejechać do pół godziny.
Nasza trasa była zaplanowana na ponad 10 godzin. Jechaliśmy E6 i cała trasa z Sandefjord do Trondheim miała 628 km. Od Oslo kierowaliśmy się na Lillehammer, przy czym objechaliśmy je bokiem, nie wjeżdżając do centrum.
Po drodze mieliśmy piękne widoki na wodę i góry. Była bardzo dobra widoczność. Sądziłam, że w kraju tak wielkiej wody, będą unosiły się ciągłe mgły. Przecież wystarczy przyjść nad naszą Wisłę, i już spoza mgły nic nie widać,a wilgoć dech zapiera. Tymczasem, w Norwegii, przez tyle ile jej przejechaliśmy, była doskonała widoczność, zarówno w ciągu dnia jak i w nocy. Światła w nocy były bardzo wyraźne, wyostrzone.
Zatrzymywaliśmy się jedynie na krótkie postoje, aby skoczyć do toalety, lub coś zjeść. Co do toalet, to nie brakowało ich na szczęście. Po pierwsze, stacje benzynowe (im dalej na północ, tym trudniej takiej uświadczyć,a le nie było z tym i tak źle), a po drugie, zjazdy dla kierowców. Były to małe domki, z toaletą, gdzie była zwykle umywalka, sedes, oraz kran z ciepłą wodą do umycie rąk, a nawet, papier toaletowy. Były dwa rodzaje tych toalet: większe domki – większa wygoda, oraz małe, gdzie była tylko toaleta i papier toaletowy. W jednym z takich domków-toalet widniał napis, napisany zapewne czyjąś norweską ręką: Polish drivers, go to home, please. Jak to zauważył mój mąż, w polskiej toalecie, nabazgrany polską ręką, pewnie ten napis brzmiałby zupełnie inaczej i miałby inny wydźwięk, a pełno byłoby w nim słów tylu wyp…, fuc…, itd. Nie ma to jak norweski kultura. I nawet PLEASE było dodane.
Jechaliśmy w ciągu dnia i w nocy. Mijaliśmy po drodze małe miasteczka, właściwie skupiska domków na tle pięknych krajobrazów. Kiedy przejeżdżaliśmy przez jakiś odcinek kraju, gdzie były same góry, bez wody, już zatęskniliśmy za tym, jak góra przegląda się w wodzie. Było już ciemno, w dodatku trafiliśmy na jakiś opad śniegu. Wokoło było biało i bardzo ślisko. Dobrze, że ten samochód miał opony zimowe. Kiedy wyszłam na zewnątrz do toalety, sama wpadłam w poślizg na oblodzonym asfalcie.
Na zewnątrz były 2 stopnie, a my byliśmy już bardzo zmęczeni tą wielogodzinna jazdą. Kiedy już byliśmy jakieś 50 km od Trondheim, zjechaliśmy na jeden z takich punktów do zatrzymania się, i tam zaparkowaliśmy za dwoma tirami. Trzeba było się zdrzemnąć. Zastanawiałam się tylko, czy obudzimy się z zimna zanim zmarzniemy. Uznaliśmy, że jednak zimno na pewno nas obudzi, i wtedy zagrzejemy w samochodzie. Tak tez robiliśmy. Co jakiś czas zimno budziło nas, i wtedy zapalaliśmy silnik. Takie spanie było dość męczące, ale dało się. Byliśmy wyposażeni w śpiwory.
Ciąg dalszy opiszę jutro, ponieważ dziś wróciliśmy, i chciałabym przespać te noc na naszym domowym materacu, w pozycji leżącej. Padam już na nos. Będę śniła o Norwegii. O tej najbardziej dzikiej części Norwegii, w jakiej byliśmy.
mks



